Trzeciego dnia naszej letniej wyprawy rowerowej przez Bornholm wystartowaliśmy z Sandkaas Familiecamping, z północno-zachodniego krańca wyspy w kierunku jej północno-wschodniego narożnika. Trasa zaplanowana na ten dzień wiodła głównie wzdłuż wybrzeża.
Sandkaas
Rano obudziliśmy się na tyle wcześnie, że jeszcze cały kemping spał. Zjedliśmy śniadanie i dzieci przez chwilę pobawiły się na placu zabaw. A plac ten był bardzo ciekawy, bo oprócz tradycyjnych przyrządów do zabaw były tu zbudowane małe budynki przedstawiające różne miejsca takie jak komisariat policji, pocztę, bank, czy łódź.
Zaraz po wyjechaniu z kempingu Agatka stwierdziła: “Tato, zbiera nam się na burzę”. I faktycznie za moment rozpadał się deszcz. Nawet nie zdążyliśmy na dobre wyjechać z miasteczka i już zmusił nas do postoju. Zabezpieczyliśmy to, co mogłoby zmoknąć, czyli namiot i kamery. Byliśmy twardzi i kontynuowaliśmy jazdę w deszczu. Po drodze minęliśmy grupę rowerzystów jadących w tym samym kierunku co my, którzy dzielnie przemierzali w deszczu kolejne kilometry drogi rowerowej.
Na Bornholmie mamy do dyspozycji gęstą sieć dróg rowerowych i większość tras, które sobie wybierzemy możemy przejechać rowerem w bezpiecznych warunkach. Tym razem jechaliśmy drogą rowerową, która prowadziła wzdłuż dość ruchliwej drogi krajowej. Mając porównanie z trasami z poprzednich dwóch dni zdecydowanie bardziej lubimy ścieżki rowerowe, które prowadzą przez bezdroża lub drogami z małym natężeniem ruchu samochodowego.
Jadąc w kierunku Gudhjem zauważyliśmy przy drodze punkt informacyjny. Zatrzymaliśmy się na chwilę i okazało się, że znaleźliśmy się w miejscu w którym kiedyś odnaleziono grobowce z Ery Brązu.
Wodospady Døndalen
Po krótkiej chwili dojechaliśmy do pierwszej atrakcji tego dnia – do wodospadów Døndalen. Przy drodze znajdował się duży parking dla samochodów, a od niego wgłąb lasu prowadziła droga ku wodospadom. Ta leśna droga była na tyle przejezdna, że udało nam się duży jej fragment pokonać jadąc rowerami. Dopiero pod koniec zaczęło się dość strome zejście i tam, w środku lasu, pozostawiliśmy nasz sprzęt, by dalej kontynuować wyprawę pieszo. Wodospady, to trochę zbyt wyszukana nazwa na to miejsce, owszem woda spływała po kamieniach, ale żadnego widowiskowego wodospadu tam nie było. A ciekawostką jest to, że jest to najwyższy wodospad w Danii. Niemniej fajnie było zrobić sobie krótką przerwę od jazdy na rowerze i powspinać się na skałkach i stromych zboczach góry. W niektórych miejscach dzieci wspomagały się wiszącymi korzeniami drzew i dzięki nim udawało się wspiąć wyżej.
Po chwili spędzonej w tym miejscu wróciliśmy do miejsca, w którym czekały na nas nasze rowery. Zjechaliśmy w kierunku drogi rowerowej i za kilkaset metrów zatrzymaliśmy się przed kolejną atrakcją. Z głównej drogi drogowskaz prowadził do Bornholms Kunstmuseum, czyli bornholmskiego muzeum sztuki. Muzeum jednak nie było zaplanowanym punktem wycieczki. Dzieci by tego nie zniosły. Wykorzystaliśmy jedynie parking rowerowy znajdujący się przed muzeum do pozostawienia swoich pojazdów. I tu trzeba przyznać, że parking rowerowy był dość unikalny – pięknie oznakowane miejsce, znajdujące się przy wjeździe do muzeum, osłonięte od wiatru roślinnością. Rowery zaparkowane, więc ruszyliśmy by zobaczyć znajdujące się tuż za budynkiem muzeum urwisko klifowe, w którym kryły się jaskinie.
Jaskinia Helligdomsklipperne
Jedną z nich, najsłynniejszą w tym miejscu, była jaskinia Helligdomsklipperne. By do niej dotrzeć należało pokonać kilkadziesiąt schodów prowadzących na brzeg morza. Później był odcinek po ogromnych kamieniach, następnie mostek stalowy którym przedostaliśmy się na górę szczeliny. Tam czekała nas drabinka, po której zeszliśmy wgłąb szczeliny. W końcu przed nami ukazał się otwór będący wejściem do środka. Jaskinia była długa na kilkanaście metrów, wysoka na kilka, ale szeroka była na niespełna metr! Dobrze, że w podręcznym plecaku mieliśmy latarkę. Dzięki niej łatwiej było nam zwiedzać wnętrza jaskini. Wewnątrz skał temperatura była dużo niższa niż na zewnątrz, a ściany jaskini były mokre od wody. To niesamowite miejsce, które ukazuje piękno przyrody Bornholmu. Zdecydowanie warto się tu wybrać.
Gudhjem
Po powrocie do rowerów ruszyliśmy dalej w kierunku miasteczka Gudhjem. Czekała nas długa prosta droga, co czyniło ją dość monotonną. O wiele lepiej jeździ się krętymi ścieżkami, gdy co chwilę widać inny cel przed nami. Tym razem w oddali widać było miasto, które powoli nam się przybliżało. Spotkała nas też mała niespodzianka, bo droga rowerowa się skończyła i musieliśmy jechać drogą Helligdomsvej, czyli zwykłą drogą krajową. W oddali widzieliśmy miasteczko, które z każdym obrotem pedałami przybliżało się do nas. Trasa była w większości z górki – to umożliwiło nam się dość mocno rozpędzić i wykorzystać prędkość w pokonywaniu późniejszych lekkich wzniesień. W końcu jest Gudhjem! Na początku miasteczka jest stroma droga w dół, którą dojechać można do centrum, my jednak pojechaliśmy prosto, do wiaduktu, a centrum miasteczka widzieliśmy z góry. Od tego miejsca pojawił się odcinek ładnej drogi rowerowej.
Plan był taki, by w Gudhjem zjeść obiad i uzupełnić zapas wody. Udało się znaleźć sklepik Dagli Brugsen. To takie sklep podobny do polskiej Biedonki. Przed nim znaleźliśmy ławeczki, które idealnie nadały się do tego by przygotować sobie posiłek. Na końcu uliczki znajdował się Gudhjem Camping, ale nie był on naszym miejscem docelowym na dziś. Nasz plan przewidywał, że to miejsce to dopiero półmetek naszej trasy.
Z miasta Gudhjem odpływają statki, którymi można wybrać się w jednodniowy rejs do malutkiej wyspy Christiansø. To taka ciekawostka dla osób, które miałyby ochotę na rejs statkiem na te maleńkie duńskie wyspy.
Do Østerlars
My natomiast po odpoczynku ruszyliśmy w kierunku kościółka rotundowego w Østerlars. Droga rowerowa prowadziła nas przez pola i lasy. Podziwialiśmy piękne wiejskie krajobrazy. Ten odcinek drogi różnił się od wcześniejszego w każdym względzie. Rano mieliśmy deszcz, teraz piękne słońce, rano był duży ruch samochodowy, teraz cisza, polna droga i śpiew ptaków. Nawet gdy wyjeżdżaliśmy na drogę asfaltową to nie mijały nas żadne samochody. Jechało nam się bardzo dobrze. Nawet za dobrze można powiedzieć, bo sugerując się znakami pokazującymi którędy poprowadzona jest droga rowerowa okazało się, że minęliśmy kościół w Østerlars. W sumie to była ciekawa sprawa, bo dojechaliśmy do miejscowości Østerlars, a sam kościół jest poza miejscowością. By do niego dotrzeć musieliśmy się cofnąć o około kilometr asfaltem.
Svaneke
Dalej pojechaliśmy przez Østermarie normalną drogą w kierunku Svaneke. Droga była naprzemian z górki i pod górkę. Przy wjeździe do miejscowości zobaczyliśmy piękny wiatrak, z którym koniecznie chcieliśmy mieć zdjęcie.
Następnie przemierzyliśmy małe uliczki miasta Svaneke, by dotrzeć do zabytkowych armat, które ustawione były przy brzegu morza (obok wędzarni ryb).
Armaty ustawione w tym miejscu miały kiedyś za zadanie bronić wyspy przed atakiem szwedów. Te armaty, które mogliśmy zobaczyć to, jak wynikało z opisu, nie oryginalne duńskie armaty, lecz egzemplarze przywiezione tu z Rosji. Dalej skierowaliśmy się do portu i przejechaliśmy w kierunku latarnii morskiej w Svaneke. To najbardziej na północny-wschód wysunięty fragment wyspy Bornholm.
Obok latarni znajdował się nasz kemping – Hulehavn Svaneke Camping. A na liczniku 38,6km. Rekord!
Dzieci nie przejawiały oznak zmęczenia. Pierwsze co zrobiły to udały się na lody, później rozbiliśmy namiot, a następnie dzieci pobiegły na plac zabaw, a ja do kuchni ugotować kolację. W tym kempingu było wyjątkowo dużo gości, co było też okazją do ciekawych spotkań. Przy rejestracji w recepcji spotkaliśmy dwie rodziny z Polski, obok naszego namiotu natomiast spotkaliśmy bardzo sympatyczną parę rowerzystów z Francji.
Wieczorem mieliśmy ambicje wykąpać się w morzu, ale niestety woda była cała czarna od glonów (była jakby kwitnąca). Widząc jej stan wybraliśmy się jednak do kempingowej łazienki.
Odnieśliśmy wrażenie, że ten kemping był jednym z bardziej popularnych. Chociaż może trafiliśmy akurat przypadkiem na taki tłum gości.